Literatura a Adaptacja

    Od dłuższego czasu zauważyłam, iż pojęcia „Adaptacja” i „Ekranizacja” są nagminnie mylone. Zarzuca się adaptacjom odbieganie od pierwowzorów literackich. Ale przecież w adaptacjach właśnie o to chodzi! Nie mylmy pojęć!

Adaptacja jest bardzo swobodnym nawiązaniem do książki, przeróbką utworu literackiego na potrzeby kina. Często opiera się tylko o główny motyw lub głównego bohatera, po czym scenarzysta wespół z reżyserem stwarzają własną INTERPRETACJĘ dzieła, które może (oczywiście nie musi) znacznie różnić się od wersji literackiej. Ba, może nawet mieć inną wymowę filozoficzną, moralną, społeczną, religijną i każdą inną. Pierwowzór literacki jest dla adaptacji jedynie punktem odniesienia, przez co adaptacja staje się jakoby komentarzem do dzieła, próbą innego spojrzenia na problem poruszany w książce (np. poprzez zmianę zakończenia), jego transformacją lub – jak stwierdził Kołodyński – „wariacją na zadany temat”.
A ja uwielbiam takie wariacje. Zdecydowanie wolę adaptacje od ekranizacji. Nie mogę wtedy przyczepić się do tego, że „ten i ten bohater inaczej wyglądał” a „tamta scena w książce była na początku a nie na końcu”, nie denerwuję się, że ważne szczegóły zostały pominięte czy zmienione. Wręcz przeciwnie – cieszę się, że mogę skonfrontować wizję autora książki z wizja reżysera, że mogę zastanowić się „dlaczego tak, a nie inaczej”, że mogę spodziewać się czegoś, czego w książce nie było, a co mnie zaskoczy i zmusi do refleksji innych, niż te, które miałam po przeczytaniu wersji pisanej i że może po tej „filmowej wariacji” zwrócę uwagę na to, na co nie zwróciłabym uwagi podczas czytania. To po pierwsze.
Po drugie. Nie zgadzam się ze stwierdzeniami: „Słaba/beznadziejna/okropna ta adaptacja”… Film może być słaby i beznadziejny, ale nie adaptacja. Nie zamysł reżysera. Skoro on widzi tę książkę/serię książek tak a nie inaczej, skoro chce przekazać ją w taki a nie inny sposób, dostrzegając w niej to, czego nie dostrzega przeciętny czytelnik, nie możemy z tym dyskutować. Adaptacja jest wielce subiektywna. Nie patronuje jej idea dochowania wierności literackiemu pierwowzorowi, lecz – mniej lub bardziej świadomy – zamysł „TWÓRCZEJ (!) zdrady". A jak wiemy – ile ludzi, tyle interpretacji…
Któż z nas  nie czytał Romea i Julii czy Robinsona Cruzoe. A gdybyśmy chcieli wymienić wszystkie „wariacje” filmowe na temat tych książek, nie wiem czy zdołalibyśmy… Często wykorzystujące jedynie główne motywy, często adaptowane na potrzeby bajek dla dzieci czy filmów familijnych, często osadzane w czasach współczesnych. Można by tak wymieniać bez końca. Ale czy nie w tym tkwi cały urok adaptacji? Czy nie cieszy, kiedy możemy włączyć dziecku bajkę o Robinsonie, tłumacząc, że to na podstawie książki? Czy cieszyłoby to, gdyby wszystkie książki były ekranizowane tylko jeden raz, w 100% zgonie z pierwowzorem? Wtedy każda kolejna ekranizacja nie miałaby najmniejszego sensu, bo czy zmienienie jedynie aktorów z amerykańskich na szwedzkich miałoby w tym przypadku jakikolwiek sens? Nie. Dlatego też cieszmy się, że możemy dzisiaj obejrzeć jedną książkę w wielu filmowych i serialowych wydaniach i z każdej możemy wyciągnąć inne wnioski dla siebie.

Adaptacja filmowa (niezależnie od tego, czy zbliża się do oryginału literackiego, czy oddala się od niego) jest zawsze świadectwem lektury tekstu i jego swoistego odczytania. Zarówno odczytania reżysera i jego wizji na ten temat, jak i odczytania naszego, które może zdecydowanie różnić się od tego, które proponuje nam zarówno książka jak i sam reżyser.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi Gościu, będzie mi niezmiernie miło, jeśli nie tylko przeczytasz to, czym chcę się z Tobą podzielić, ale również zostawisz po sobie jakiś ślad, wyrazisz opinię, podzielisz się własnymi odczuciami, zachęcisz do dyskusji.

Jeśli chcesz polecić swojego bloga, proszę, zrób to!!:), ale tylko jeden raz - tyle mi w zupełności wystarczy. Na pewno do Ciebie zajrzę. Kolejne próby autoreklamy będą usuwane.

Również SPAM oraz obraźliwe/wulgarne komentarze będę bezwzględnie kasowała.