Niewielka wieś na Podlasiu. Ktoś zapytał by, czy to w ogóle wieś. 7 domków, domeczków (nawet nie domów) i droga. Na tyle długa, że nie zdążymy wrzucić w samochodzie drugiego biegu, a już znajdujemy się poza nią. Las. Pola. Czasami zastanawiam się, jak i dlaczego ludzie tu jeszcze egzystują. A egzystują...
Spróchniałe płoty, krzaki, które tylko przez dwa miesiące w roku wyglądają dość przyzwoicie i... pustka. Czasem lekki obłok dymu wydobywający się z kaflowych pieców przez rozwalone kominy, czasem kobieta zamiatająca liście przed bramą, czasem dziadek zaganiający bydło na wieczorne dojenie, czasem "Panie Boże dopomóż"... Tyle. Nic więcej... Jeszcze kilka lat i pozostaną tylko puste domy... Wioska widmo. Wiejski Latający Holender...
Spróchniałe płoty, krzaki, które tylko przez dwa miesiące w roku wyglądają dość przyzwoicie i... pustka. Czasem lekki obłok dymu wydobywający się z kaflowych pieców przez rozwalone kominy, czasem kobieta zamiatająca liście przed bramą, czasem dziadek zaganiający bydło na wieczorne dojenie, czasem "Panie Boże dopomóż"... Tyle. Nic więcej... Jeszcze kilka lat i pozostaną tylko puste domy... Wioska widmo. Wiejski Latający Holender...
Przyjaciół mieliśmy z sąsiednich wsi. Takich przyjaciół, z którymi jabłka skradzione z pobliskiego pola smakowały najlepiej. Takich, z którymi w miejscu, w którym nie było, co robić, my robiliśmy wszystko. Takich… z którymi spotykamy się do dziś...
Beztroska. Pierwsze przyjaźnie. Pierwsze miłości. Pierwsze odkrywanie świata. Wspomnienia…
Beztroska. Pierwsze przyjaźnie. Pierwsze miłości. Pierwsze odkrywanie świata. Wspomnienia…
Późne, wiosenne popołudnie. Mama wiesza na jabłonkowym sznurze uprane przed chwilą koszule, a tato wraca Władimircem z pola i zatrzymuje się, by porozmawiać z sąsiadem.
Letni wieczór. Wracamy do domu dopiero na kolację jedzoną pospiesznie przed telewizorem.
Jesień. Rzucamy się świeżo zagrabionymi przez babcię liśćmi, a ta krzyczy na nas i gania niezdarnie dookoła sadu.
Piękne, acz surowe zimy. Śnieg zakrywa puszystą kołdrą wszystkie płoty i sięga po okiennice...
Listopad 2011. Późna jesień. Szare niebo. Wiatr przeszywający zimnem na wylot i rozwiewający liście. Dymy z kominów. Ludzie krzątający się po obejściach. Psy ujadające na ptaki zlatujące się do opadłych jabłek. Cisza. Ja. Książka. Herbata. Koc. Ciepło pieca. Ciepło serca.
Kiedy myślę „Polska wieś”, myślę „Moja wieś”. To tu się wychowałam i to tu przyjeżdżam tak często, jak tylko mogę. Nie, nie zwariowałam. Nie jestem też ani masochistką, ani damską wersją Szymona Słupnika cierpiętnika-ascety. Nic z tych rzeczy... Kocham to miejsce. Takie jakie jest. Z połamanymi płotami i dziurawą drogą. Z widokiem na bezkresne pola i stare drzewa. Z ciszą, w której słyszy się najmniejszy śpiew ptaków i dźwięk własnych myśli. Tylko tu ziemia pachnie, jak dom, do którego chce się wracać… i wracać… i wracać…
Grudzień. Dzień jak co dzień. K. krząta się po pokoju z nosem w książce. „Motor – mój świat”... Uśmiecham się lekko pod nosem… „Kochana mamusia”…
Na podstawie tekstu Świat po mojemu. Polska wieś - moja wieś powstał
tekst
Grudzień (zmodyfikowany na potrzeby
konkursu):
Grudzień. Gru-dzień. Dzień
jak co dzień. Szare niebo. Wiatr
przeszywający zimnem na wylot i
rozwiewając śnieg, tworzący coraz większe zaspy. Ludzie
krzątający się po obejściach. Psy ujadające na ptaki zlatujące się do karmników.
Spróchniałe płoty, krzaki, które
tylko przez dwa miesiące w roku wyglądają dość przyzwoicie i... pustka. Czasem lekki obłok dymu wydobywający się z kaflowych pieców
przez rozwalone kominy, czasem kobieta zgarniająca śnieg przed bramą, czasem "Panie Boże dopomóż"... Cisza… Ja. Książka. Herbata. Koc. Ciepło pieca. Ciepło serca.
Gru-wieczór. K. od południa krząta się po pokoju z nosem w książce. Pomijając fakt, że to żaden Bengtsson czy Iwaszkiewicz, a kolejna „wielka narracja” o
układach hamulcowych,
to cieszę się, że czyta… Od zawsze
uczyłam go miłości do książek. Jak widać – udało mi się. Połowicznie co prawda,
ale zawsze… Wołam go do stołu, na którym przed chwilą postawiłam wszystkie 12 potraw. Grudniowy
wieczór. Zapach choinki. Sianko pod obrusem. Magia.
Gru-noc. Na podwórku ściemniło się już dawno. Domy pogasiły światła w oknach i tylko choinkowe lampki, mieniące się tysiącem barw, uświadamiają nam, jaka magia
kryje się pod osłoną tej grudniowej nocy. Białe pola. Wiatr hulający po okolicznych
lasach. Opłatek dla zwierząt. Miłość. Prezenty pakowane
do bagażnika i życzenia mamy „Przyjedźcie pojutrze”...
Gdzieniegdzie ledwo słyszalne „Lulujże Jezuniu…”.
Kocham to miejsce. Takie jakie jest. Z połamanymi płotami i dziurawą drogą. Z widokiem na
bezkresne pola i stare drzewa. Z ciszą, w której słyszy się najmniejszy śpiew ptaków i dźwięk własnych myśli. Ze śniegiem pokrywającym wszystko dookoła i sięgającym aż po okiennice. Tylko tu ziemia pachnie, jak dom, do którego chce
się wracać… i wracać… i wracać…
(jako praca zwycięska, jedna z dwóch)
Piękne!
OdpowiedzUsuńŚlicznie dziękuję! Kimkolwiek jesteś:)
Usuń